sobota, 30 sierpnia 2025

1. Z Puszkiem o podróżach: Symi

 

  Wypłynęliśmy z portu w Rodos o poranku. 

  Morze budziło się powoli, ale wiatr już od dawna nie spał. Był chłodny, wścibski i dość nieuprzejmy jak na gościa z południa. Owinęłam się szczelniej szalikiem. Ale w tym chłodzie było też coś dobrego. Uczucie, że coś się właśnie zaczyna...

  Po drodze mijaliśmy małe wysepki. Niektóre należały już do Turcji. A gdzieś tam, na tej granicznej linii pomiędzy geograficznym 'tu', a emocjonalnym 'tam', zawieszone były białe domki i cisza.

  Zanim dopłynęliśmy do Symi, zatrzymaliśmy się w Panormitis przy sanktuarium Archanioła Michała.

  Zeszłam na ląd trochę zmarznięta, trochę ciekawa. Zauważyłam, że niektórzy pasażerowie mają ze sobą miotły. Takie, którymi można zamieść podwórze lub wymieść... złe duchy. Jak się później dowiedziałam, to stary zwyczaj. Ofiarowuje się je Archaniołowi, który 'wymiata zło' z życia. Taka forma modlitwy bez słów, szumiąca miotłami.

  Niedługo potem dopłynęliśmy do Symi. Symi nie wita. Symi zapiera dech. Domy jak cukierki w kolorowych papierkach rozsypane na zboczu, jakby ktoś przez nieuwagę wysypał je z pudełka. Każdy inny, a jednak wszystkie razem tworzyły harmonię, w której nie można się było nie zakochać. Ochra, błękit, mleczna biel, złamany róż, cytrynowy, żółty... Tu lazur, tam brzoskwinia. Wszystko odbite w lustrze morza, które wyglądało, jakby samo chciało być częścią miasta. A morze spokojne i lśniące było dumne z tego pejzażu.

  Gdy wpływaliśmy do portu Gialos, zegar właśnie wybijał równą godzinę. Nie pamiętam którą, ale pamiętam ten dźwięk. Donośny i dźwięczny. Takie... bum-bum!, które witało nas w Symi. A to powitanie pachniało słońcem i morską solą.

  Wspięliśmy się na Kalistratę. To nie były tylko schody. To była droga. Kręta, pnąca się, kamienna, naga od cienia, a jednak pełna życia. Po drodze spotykaliśmy doniczki z kwiatami, pranie na sznurach, koty drzemiące na gzymsach i zapachy ulatniające się z uchylonych kuchennych okien. Niektóre schodki były wyślizgane, jakby Symi mówiła 'dużo już widziałam'. A z góry widok... Taki, że chcieliśmy tylko stać i nie mówić nic.

  Wróciliśmy do portu. Czuliśmy się, jakbyśmy trafili do scenografii z filmu, ale nikt nas nie wyganiał. Spacerowaliśmy, patrzyliśmy, słuchaliśmy... Z zapachem morza i ryb mieszał się aromat kawy i ziół, a każdy zaułek miał coś do powiedzenia. Trzeba było tylko słuchać i mieć czas.

  W portowej tawernie z drewnianymi stolikami, niebieskimi krzesłami, wąsatym kelnerem i oczywiście kotami- bo Symi ma swoje koty jak każda grecka wyspa- zjedliśmy lunch. Sałatkę grecką z dużymi kawałkami pomidora, pachnącego słońcem, oliwkami, plastrami czerwonej cebuli i kawałkiem fety tak białej, że można by nią pisać wiersze. Do tego chrupiący chleb maczany w oliwie i... piwo. Zimne i perliste jak nadmorski cień. W tamtej chwili było najlepsze na świecie.

  Wróciliśmy z Symi z czymś więcej niż tylko zdjęciami. Wróciliśmy z ciszą, która gra w nas do dzisiaj. Z kolorami, które nie bledną. Z miejscem, które ma w nas dom. Bo Symi zostaje z człowiekiem. W kolorze. W ciszy. W zapachu. 

  I w tym, że potem nawet w środku szarego dnia, wystarczy zamknąć oczy i już się wie: tam jest takie miejsce...


Są miejsca, które zostawiają ślady w duszy.

I takie, które zostawiają sierść w sercu.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;

wtorek, 26 sierpnia 2025

13. Opowieść o słodkich chwilach wartych każdej kalorii

 

  Są takie dni, które nie mają nic wspólnego z codziennością. Dni utkane z zapachu kawy, śmiechu rozlewającego się jak ciepła czekolada i spojrzeń, w których mieszka wspólna przeszłość.

  Wczoraj był właśnie taki dzień. Dzień jak deser dla duszy. Pachniało obietnicą rozmowy, przytulenia w słowach, bycia wysłuchaną do końca. Bo kiedy spotykają się Siostry, świat za szybą przestaje się śpieszyć, a stół staje się wyspą, na której nie ma nic do zrobienia. Wystarczy tylko być.

  Zaczęło się jak zawsze od kawy, gorącej i słodkiej jak poranek. Towarzyszyło jej tiramisu niczym wspomnienie wakacji i miękkie jak objęcia Włoch. I beza- delikatna i słodka, jak niektóre z dawnych historii, przypominająca jak kruche bywają nasze dni. A na zakończenie lody, śmiejące się z łyżeczki jakby znały nasze sekrety, które rozpuściły wszystkie napięcia, zostawiając spokój i spojrzenia bez słów.

  Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. O marzeniach, które się zmieniają, ale nie znikają. O miłości, która nie potrzebuje definicji. O codzienności, którą potrafimy przemienić w święto, gdy jesteśmy razem.

  To była uczta. Nie dla ciała, lecz dla serca. Czułam, jak każda minuta osiada we mnie niczym słodki pył. I choć czasem życie serwuje nam gorzkie dania, dziś wszystko było inne. Dziś było słodko. Ciepło. Prawdziwie.

  Nie wiem, czy to kalorie, czy siostrzana magia tak mnie rozgrzała. Wiem jedno- to była chwila, którą warto zapamiętać. 

  Każdy uśmiech. Każdy kęs. Każde 'pamiętasz?'.


Chwile z tymi, których kochacie,

to najlepszy deser świata. I nie tuczą.

/Puszek 🐾/


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcie własne;

środa, 20 sierpnia 2025

12. Opowieść o kwiatowo-jedwabnej rocznicy

 

  Cztery razy Ziemia okrążyła Słońce odkąd powiedzieliśmy sobie 'tak'. Cztery lata, które rozwinęły się jak płatki- powoli, czule, w stronę światła. Nasza miłość rozkwitła pomimo burz i rozkołysała się miękko w codzienności. Każdy dzień był nicią. Raz złotą, raz cichą jak szept, z której powstała tkanina, otulająca nas ciepłem, bliskością, trwaniem.

  Pamiętam ten piątek. Dzień, w którym lato tańczyło ze słońcem, a czas zwolnił, jakby chciał dać nam chwilę tylko dla nas. Ostatni ciepły wieczór sierpnia. Jak pocałunek zostawiony na skórze, jak obietnica, że to nie koniec, a dopiero początek. W ogrodzie, gdzie kwiaty szeptały do siebie cicho, a powietrze nasycone było słodyczą późnych malin i zapachem rozgrzanych liści, pod girlandami świateł zaczęliśmy pisać kolejny rozdział naszej opowieści.


  Towarzyszyli nam najbliżsi. Ci, którzy znają naszą ciszę i śmiech, strażnicy wspomnień, świadkowie słów i ich braku... Były z nami ich spojrzenia- czułe, pełne zrozumienia i obecności.

  I byliśmy my. Spleceni dłońmi i sercem, jak w pierwszym nieśmiałym 'tak', które z każdym rokiem rozbrzmiewa coraz pewniej i głębiej. A potem zapadł wieczór. Cichy i miękki jak jedwab. Słońce zgasło po jednym... drugim... trzecim westchnieniu ogrodu, a dzień zsunął się powoli z ramion wieczoru, zostawiając na skórze ciepły ślad. Została tylko cisza. Ta najpiękniejsza, bo wspólna. I spojrzenie. I dłonie splecione jak liście, które jeszcze przez chwilę chcą trzymać się drzewa nim nadejdzie nowy rozdział.

  Tę rocznicę tworzą dwie harmonijnie brzmiące nuty. Jak dwa zaklęcia utkane z codzienności.

  Kwiatowa- bo przeszliśmy razem przez wiele burz i przesileń. Przez promienie słońca i nieprzespane noce. Przez śmiech przy kuchennym stole i czułe spojrzenia w milczeniu, a nasza miłość zakwitała na nowo, jak ogród o poranku- barwna, wrażliwa, pełna życia. Rozkwitła nie tylko mimo wszystkiego, ale dzięki wszystkiemu.

  Jedwabna- bo z każdym rokiem stawała się gładsza, dojrzalsza, cieplejsza; miękka jak koc, którym otulamy zmęczone ramiona, delikatna jak tkanina, która nie rani, a koi. 

  Przeszliśmy razem przez choroby i lęki. Byliśmy przy sobie gdy słowa nie wystarczały. Trwaliśmy, gdy świat wokół gubił kolory. I śmialiśmy się nawet wtedy, gdy łzy były blisko. Ale przeszliśmy też przez setki drobnych cudów, które niepostrzeżenie budują to, co najtrwalsze: wieczory z filmem przy blasku świec, poranki pachnące kawą, codzienne 'jestem', które potrafi więcej niż głośne 'kocham'...

  Kocham w nim to, że zawsze mogę na niego liczyć. Że był przy mnie, kiedy strach odbierał mi oddech. Że tulił, gdy wszystko wokół się rozsypywało. Że jego milczenie bywało mądrzejsze niż tysiące słów...

  A ja? Jestem dla niego. Tak po prostu. Na zawsze, bo w tym 'my' znalazłam wszystko, co prawdziwe.

  Nie mamy pałacu ani służby. Mamy coś cenniejszego- bliskich i Puszka- strażnika wspomnień, które przyszły później, ale zapuściły korzenie w tym, co już trwało. Mamy kubki, które codziennie napełniają się aromatem poranków i ciepłem wieczorów. Mamy spojrzenia, które nie potrzebują słów i dłonie, które wiedzą kiedy wystarczy być. Mamy obecność, w której jedno serce słyszy drugie. Mamy siebie. Dwa życia splecione w jedno, które nie tylko trwa, ale rozkwita. Powoli, jak ogród po deszczu.

  A to dopiero początek. Dopiero się rozkręcamy. Wiemy, że najpiękniejsze rozdziały wciąż się piszą. Każde 'dobranoc' i 'dzień dobry' to miękkie zaklęcia, które szepczą: Jesteśmy wciąż razem.

  Marzymy o miejscu, które będzie schronieniem dla naszej miłości. O domu, w którym poranki smakują kawą i spokojem. Gdzie wieczory rozświetla światło girland i cisza, która już nie boli. O ogrodzie, w którym judaszowce będą szeptać do nas liśćmi, a powietrze będzie pachnieć latem nawet w środku zimy.

  Bo to co najważniejsze już mamy. Reszta to tylko rama dla obrazu, który tworzymy każdego dnia. 

  Razem.


Tu jest dom. A w nim wy. I to wystarczy.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;

niedziela, 17 sierpnia 2025

2. Bajka o Mirabelce i grzesznym cieście

 

  Kuchnia Mirabelki znowu pachniała ale tym razem nie bulionem, a czekoladą. I czymś jeszcze. Czymś, co przypominało zapach skóry po winie. Leon nie pisał. Ale ona nie wyglądała na zmartwioną. Wyglądała, jakby planowała coś znacznie ciekawszego niż czekanie.

  Na stole leżał otwarty zeszyt. 'Przepis na ciasto, po którym zaczyna się mówić rzeczy, których nigdy nie wyszeptałoby się na trzeźwo'. Mirabelka odmierzała składniki z miną kobiety, która doskonale wie, co robi. 

- gorzka czekolada rozgrzana, jak spojrzenie z głębi salonu; 

- jajka- koniecznie z wolnego wybiegu, jak ona sama; 

-szczypta chili, ale nie więcej, żeby piekło dopiero po wszystkim; 

-rum, wanilia i... jeden bardzo nieprzyzwoity zamiar.

  Mikser terkotał, a w jej głowie buzowały pytania: 'czy Leon znów zapuka?', 'czy przyjdzie mimo, że wie jak niebezpiecznie pachnie jej kuchnia?' i 'czy wreszcie nie będzie się bał rozpuścić z nią czekolady i granic?' Mirabelka oblizała palec z masy.  

-Dobre. Ale mogłoby być bardziej niegrzeczne.

  Gdy w piekarniku zaczęło się dziać coś niepokojąco przyjemnego, ktoś zapukał. Raz. Drugi raz. Trzeci. Drzwi się otworzyły. W progu stał Leon. W ciemnej marynarce i z oczami, które zdecydowanie nie przyszły po cukier.

-Podobno pieczesz ciasta, po których grzeszy się z wdziękiem? Mirabelka nie speszyła się. 

-A ty? Umiesz ładnie milczeć, kiedy jest gorąco? Nie odpowiedział. Uśmiechnął się, wszedł i zamknął drzwi.

  W kuchni pachniało pieprzem, rumem i obietnicą, której nie da się zapisać w żadnym przepisie.


Nie każda kobieta czeka na księcia.

Niektóre czekają aż ciasto zacznie dymić z rozkoszy.

/Puszek 🐾/


Puszkiem zapisane, pikantnie podane...

*ilustracja AI;

wtorek, 12 sierpnia 2025

11. Opowieść o pisaniu, które leczy

  Piszę, bo słowa są moim domem. Moim, czyli z pękniętą filiżanką, zapachem drożdżowego ciasta, które czasem się nie uda, ale i tak smakuje jak wspomnienie dzieciństwa. I z rozciągniętym swetrem, który już dawno powinien trafić do lamusa, ale przecież jest 'najukochańszy'.

  Piszę, bo czasem to jedyny sposób, żeby wytrzymać. Żeby nie zniknąć pod warstwą codzienności, która rzadko bywa różowa. Bo zdarzają się dni, gdy świat traci ostrość. Kiedy dłonie drętwieją po leczeniu jakby chciały się wyłączyć ze wszystkiego. Gdy myśli rozchodzą się jak echo w lesie, a pamięć zamienia się w mleczną mgłę, której nie sposób złapać za ogon. Wtedy pisanie staje się moim antidotum. Każde zdanie jest jak rozprostowanie palców. Każde słowo jak promień słońca, przebijający się przez mgłę. To mój sposób na walkę. Z neuropatią, ze zmęczeniem, z niepokojem, który cicho puka w nocy.

  Piszę, bo tak się odnajduję.  Przypominam sobie, jaka byłam zanim przyszła choroba. Zanim rzeczywistość przestała być wygodna jak ulubiony dres.

  Piszę, bo jest w tym magia, która czasem przychodzi z zapachem deszczu, czasem z kocim spojrzeniem lub niespodziewanym uśmiechem. To ta sama magia, która sprawia, że zwykła kawa smakuje jak obietnica, zachód słońca ma coś do powiedzenia, a historia o zgubionej skarpetce potrafi stać się opowieścią o życiu.

  Piszę, bo w tej nieidealnej codzienności, w tym pomiędzy -leczeniem, a życiem, troską o innych, a próbą zadbania o siebie- słowa stają się moją przestrzenią. Moim azylem. Kiedy siadam i piszę to... otwieram okno w duszy. Czasem wpada przez nie zapach letniego zmierzchu, czasem tylko wiatr, a czasem...wracam do siebie i zbieram się z rozsypanych myśli.

  Piszę tak, jak czuję- z czułością do świata. Z humorem, który ratuje mnie przed zbyt poważnym traktowaniem własnych lęków. Z ironią, bo bez niej byłoby zbyt gładko.

  Piszę, bo wierzę, że słowa mogą być jak ciepły koc- nie rozwiązują problemów, ale pomagają przetrwać i przytulają. I, że nie trzeba być głośnym, żeby zostać usłyszanym. Bo nauczyłam się, że nie każda historia musi mieć morał, ale każda zasługuje na opowiedzenie.

  Piszę. Nie dla lajków, nie dla statystyk. Ale po prostu z sercem na dłoni, z duszą w słowach i magią, która nie jest bajką, tylko codziennym wyborem.

I z Puszkiem u boku.


Człowiek pisze, kiedy już nie chce tylko miauczeć pod nosem.

A najlepiej pisze, kiedy pisze sobą.

/Puszek 🐾/


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcie własne;


piątek, 8 sierpnia 2025

10. Opowieść o cieście, które rośnie z miłości

 

  Piątek. Ten rodzaj dnia, który już sam w sobie pachnie spokojem. Nie śpieszy się jak poniedziałek i nie wymaga jak środa. Za oknem lato w rozkwicie. A w kuchni jagody w koszyczku. W dzieży zaczyn, który właśnie budzi się do życia, a ja czuję, że już sam jego zapach mnie koi.

  Puszek, jak zwykle, udaje, że go to nie interesuje. Ale nagle...plask!... Słyszę znajomy dźwięk lądujących na kuchennym blacie łapek. -Puszek, nie wolno!-mówię bardziej z przyzwyczajenia niż z nadziei na efekt. A on patrzy na mnie z miną 'przecież muszę pilnować, żeby ciasto nie uciekło'.

  Dziś piekę drożdżowe. Z jagodami, które farbują palce i język na fioletowo. I z maślaną kruszonką, która kruszy się na samą myśl o cieple piekarnika. Ciasto oddycha pod ściereczką. Rośnie powoli nie tylko dzięki drożdżom. Rośnie od ciepła dłoni, od uśmiechu w środku mnie, od zdania, które niedawno przeczytałam w książce Julii Child 'dom bez kota jest jak życie bez słońca'.

  Kiedy piekarnik w końcu wyda ten znajomy ping!, usiądziemy z kubkami kawy. Kuchnia będzie pachnieć latem i dobrym dniem, a kruszonka chrupać jak okruchy szczęścia.

  Puszek położy się na parapecie. Tam, gdzie najchętniej śni na jawie. Spojrzy przez okno w dal, jakby już wiedział, że gdzieś tam czeka na nas dom z ogrodem, z tarasem, z judaszowcami, girlandą świateł... I zawsze z kotem.

  Bo koty zawsze wiedzą wcześniej.


Najlepsze drożdżowe rośnie wtedy,

gdy ktoś przy nim mruczy.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcie własne;

poniedziałek, 4 sierpnia 2025

2. Z Puszkiem o filmie: "Saltburn", reż. Emerald Fennell

 

  Są filmy, które ogląda się sercem. I są takie, które to serce rozszarpują na kawałki, zostawiając niepokój, którego nie da się strzepnąć jak kurzu, ani uciszyć mruczeniem kota.

  "Saltburn" zaskoczył mnie i zaniepokoił. To nie był tylko seans. To było doświadczenie między zachwytem, a odrazą. Opowieść zaczyna się jak klasyczna bajka o Kopciuszku.

  Oliver, cichy, samotny chłopak z trudną przeszłością z niższej klasy społecznej, trafia na oksfordzkie salony. Tam spotyka Felixa- czarującego, młodego arystokratę, który uosabia wszystko, o czym Oliver może tylko marzyć. Gdy Felix zaprasza go do swojej rodzinnej posiadłości Saltburn, Oliver liczy na wakacje życia.

  Ale coś w tej baśniowej oprawie zgrzyta. Zaczyna się gra pozorów, napięć i pragnień. To przypowieść o głodzie. O obsesji. O chłonięciu drugiego człowieka tak długo, aż zostaje z niego tylko wydmuszka.

  Barry Keoghan w roli Olivera jest zjawiskowy. Gra tak, że trudno oderwać wzrok. Z jednej strony wzbudza współczucie, z drugiej-przeraża. Ale przede wszystkim jest ludzki. Zbolały i głodny. Miłości, uznania, światła, którego nie zaznał w dzieciństwie.

  Jacob Elordi jako Felix to urok w czystej postaci, uosobienie chłopięcego wdzięku i beztroskiego uprzywilejowania. Ale nawet w jego uśmiechu czai się coś pusto-okrutnego, jakby nie wiedział, że jest krzywym zwierciadłem cudzych pragnień.

  Emerald Fennell zbudowała świat, który przypomina sen-piękny, dziwny, niepokojący. Dom, rodzina, przyjęcia-wszystko jest wystawne, niemal nierealne. Ale pod tą udekorowaną powierzchnią buzują emocje- obsesja, zazdrość, pragnienie bycia kimś innym, potrzeba przynależności za wszelką cenę.

  "Saltburn" nie daje łatwych odpowiedzi. Każdy bohater nosi maskę-klasową, emocjonalną, moralną. I nie chodzi o to, kto tu jest dobry, a kto zły. 

Chodzi o to, kto przetrwa, nie tracąc siebie.

   Saltburn to dom-marzenie i dom-pułapka. Wszystko jest tu zmysłowe, hipnotyczne, a przez to niebezpieczne. Piękne tak intensywnie, że aż boli. Ale pod tą fasadą czai się coś paskudnego i w ludziach, i w relacjach. Jak w niektórych ogrodach, kwitnących tylko dlatego, że ktoś co noc podlewa je cierpieniem.

  To opowieść o tym, jak łatwo można przesunąć granice, gdy człowiek czuje się niewidzialny. A potem... już nie ma powrotu. Kiedy film się kończy, zostaje pustka. Ale też zachwyt nad formą, śmiałością i bezczelnością tej opowieści.

  "Saltburn" wchodzi głęboko. Jak kolacja, na której nie było jedzenia, tylko głód. Ale jeśli ktoś lubi kino, które nie głaszcze po głowie-warto.


Ile zła jesteśmy w stanie popełnić,

by choć raz poczuć, że jesteśmy kimś więcej?

/Puszek 🐾/


Puszkiem zapisane, błyskotliwie podane...

*zdjęcie https://collider.com/saltburn-meaning/;