sobota, 29 listopada 2025

32. Opowieść o zwyczajnym poranku

 

   Dzisiaj świat wstał wcześniej, włożył biały, puchaty szlafrok i poszedł zrobić sobie kakao. Śnieg w listopadzie jest jak niespodzianka od wszechświata. Masz dużo na głowie? To na pocieszenie zrobi ci ładnie za oknem. 

   Lubię śnieg. Śnieg jest romantyczny, bajkowy i taki... instagramowy. Mróz to jego gburowaty kuzyn, który wbija igiełki w policzki i udaje, że robi to z sympatii. Toleruję go tylko z pozycji podkocykowej w towarzystwie gorącej i aromatycznej herbaty oraz Puszka obok. Bo w domu to inna bajka. Ciepło i przytulnie. Mogę cieszyć się widokiem zimy bez odmrażania sobie uszu.

    Znowu walczę z atrakcjami po kolejnym wlewie rytuksymabu. Te dolegliwości są jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiem, co mi się trafi i wciąż pojawiają się nowe smaki. Nudzi mnie to i wkurza jednocześnie więc dla odwrócenia uwagi pierwszy raz od dawna pomalowałam paznokcie. 

   Zamiast kawy był zakwas z buraków. Taki zdrowotny plot twist. Poranna rebelia w pełnej krasie. Biały poranek, śnieg za oknem, a ja sączyłam ten rubinowy eliksir jak wiedźma-zielarka. 

   Domowy zakwas to inny poziom smaku. Żywy, lekko musujący, mocno kwaśny. Zrobiłam go sama, więc jest dokładnie taki, jaki chciałam. Kupny może się schować. Siedzę na sofie, za oknem biel, w dłoniach filiżanka rubinowego napoju i jest w tym piękna spójność. Zima robi swoje, a ja swoje i dobrze mi z tym.

   W fotelu obok siedzi Mąż. Wygląda poważnie, czasem unosi brew i mruczy coś pod nosem, a jednocześnie stara się nie przegapić żadnej wiadomości. Skroluje zawzięcie w necie, a w TV leci jakieś polityczne show. Świat w jego oczach miesza się z obrazami z ekranu, a ja uśmiecham się do tego spokojnego, domowego poranka.

   Puszek siedzi na szafce, która w tej chwili jest jego tronem i obserwuje każdy nasz ruch, jakby wszystko w domu zależało od niego.

   I tak mija ten poranek. Biało i miękko, z intensywnie czerwonym zakwasem, polityką w tle i Puszkiem, który rządzi nie tylko salonem, ale całym domem.


Śnieg za oknem, spokój w domu,

a ja po prostu jestem.

/Puszek 🐾/


P.S. Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy zostawili komentarze pod poprzednią notką. Ze względu na wciąż silne emocje i złe samopoczucie nie dałam rady na nie odpisać. Zapewniam, że przeczytałam Wasze słowa i noszę je w sercu.


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;

poniedziałek, 24 listopada 2025

31. Opowieść o moim Tacie

 

  Są ludzie, którzy- jak Urszula- swoją obecnością wypełniają dom do ostatniego kąta. A gdy ich zabraknie zostaje pustka, którą trudno zapełnić i uczymy się nosić ich obecność w sercu.

  Taki był mój Tato. Wesoły, troskliwy,  pełen życia, zawsze w ruchu. Ciągle coś robił. Przycinał gałęzie, podlewał, sadził, przesadzał... Ziemia go kochała, a on ją. Był zapalonym ogrodnikiem, ale nie tylko. Był po prostu dobrym człowiekiem i najwspanialszym Tatą na świecie. Takim, który mówił rzeczy wprost. Czasem śmiesznie, czasem celnie do bólu. Do dziś słyszę jego słowa i uśmiecham się przez łzy. Bo to był On. Mój Tato.

  Kiedy był w domu, czuło się jego energię. W dźwiękach kroków, w zapachu ziemi przyniesionej na butach, w radiu grającym gdzieś w tle, w jego donośnym 'no, co tam?'

  Nasza więź była silna. Byłam 'córusią Tatusia'. Mówił do mnie 'Dziecio', pomimo, że na karku miałam już prawie szósty krzyżyk. To jedno słowo wystarczało, bym czuła się ważna, bezpieczna i bezwarunkowo kochana.

  Nauczył mnie niemal wszystkiego, co sam umiał. Rozbudził ciekawość świata. Pokazał jak sadzić, jak naprawiać, jak patrzeć na świat z humorem i dystansem. Nauczył mnie rozpoznawać rośliny i grzyby. Otworzył przede mną świat książek pokazując, że w słowach można znaleźć cały wszechświat. Dzięki niemu pokochałam czytanie. Nauczył miłości do przyrody i szacunku do ludzi, który niestety coraz częściej podlega weryfikacji. Nauczył walczyć o siebie i wielu innych rzeczy. Nie nauczył mnie rysować. Bo do tego, jak mówił 'trzeba mieć rękę'. A ja z trudem rysowałam prostą kreskę. I tak jest do dzisiaj.

  Dzwonił do mnie w poniedziałkowe i piątkowe poranki. Czasem tylko po to, by zapytać 'co słychać, Dziecio?' Te rozmowy były jak ramiona, przytrzymujące dzień zanim się zacznie. I zawsze kończyły się wzajemnymi wyznaniami miłości. 'Kocham cię, Dziecio'. 'Kocham cię, Tatko'.

  Tego feralnego listopadowego piątku, który później okazał się najgorszym dniem w moim dotychczasowym życiu, obudziłam się z niepokojem i ściśniętym sercem. Nad ranem miałam dziwny sen, w którym przez kuchenne okno widziałam, jak zmarły kilka lat temu Wujek obejmuje Tatę w geście powitania, mówiąc do niego 'cześć brachu'. Ranek wypełnił się tym obrazem...

  Ale gdy Tato zadzwonił o zwykłej porze, poczułam ulgę. Porozmawialiśmy, pożartowaliśmy jak zawsze. 'Do usłyszenia w poniedziałek' pożegnaliśmy się. Ten telefon uśpił moją czujność.

  Jakieś dwie godziny później zadzwoniła Siostra. Tato wyszedł do ogrodu i przewrócił się. Na wprost kuchennego okna... Mimo reanimacji nie uratowano go. Wtedy zrozumiałam swój sen, ale było już za późno...

  Świat się zatrzymał. W głowie pulsował ból. W gardle urosła gula, a łzy spływały po policzkach. I chociaż od tamtej chwili mijają trzy lata, ten moment trwa we mnie do dziś.

  Mam mnóstwo wspomnień z Tatą. Zbyt wiele, żeby zmieścić je w jednym wpisie. Zostawił po sobie smutek, tęsknotę i żal. Ale też ogrom wdzięczności za wszystko, co było. Bo to, co najważniejsze zostaje. Wspomnienia. Miłość. Ogród, który wciąż rośnie. I to miejsce w sercu, którego nikt nie wypełni.

  Tato, dziś w rocznicę Twojego odejścia, zapalam dla Ciebie światło. Ciepłe. Prawdziwe. Takie, jakim byłeś. I wierzę... Naprawdę wierzę, że gdzieś tam, pośród zieleni, gdzie ziemia pachnie świeżo, a niebo ma najczystszy błękit... Patrzysz. Słyszysz. Uśmiechasz się do mnie 'no, Dziecio... jakoś sobie radzisz, co?'  I wierzę, że przyjdzie taki poniedziałek, w którym znowu się spotkamy i poczuję Twoją bliskość, której tak mi brak.

  Rano, kiedy łzy same napływały mi do oczu, Puszek położył się przy mnie cichy jak myśl i zasnął. I właśnie w tym jego bezczelnym śnie, było coś tak bardzo... domowego.


Nie płacz. On wciąż tu jest.

Po prostu trochę inaczej.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcie własne;

czwartek, 20 listopada 2025

30. Opowieść o Puszkowej dwójce

 

  W spokojnym życiu Puszka zdarzają się momenty, które zapowiadają się dramatycznie. Nie wiadomo dokładnie kiedy nadejdą, ale gdy już nadchodzą to z siłą kociego tajfunu. Tak właśnie wygląda zwiastun Puszkowej dwójki. 

  Puszek budzi się i... włącza tryb turbo. Biega. Skacze. Wyskakuje na drapak, zeskakuje na stół, wskakuje na komodę. Bębni łapami w lustro, jak perkusista w trasie koncertowej. 

  A potem niczym torpeda wbija do kuwety. I zaczyna się kopanie tak zażarte, jakby chciał dokopać się do Australii. Żwirek leci wszędzie. Na płytki, na ściany, pod pralkę i zapewne też do piwnicy sąsiada. Zakręca się. Przysiada. Znowu kopie. I znowu przysiada. Aż wreszcie po licznych przymiarkach i zakusach jego mordka przybiera wyraz absolutnego skupienia. Oczy lekko przymknięte, spojrzenie wbite gdzieś w przestrzeń. Ciało napięte, jakby grał ostatnią nutę koncertu życia. Puszek odpływa do Królestwa Wielkiej Ulgi. Jest tylko on i jego wewnętrzne flow

  Kiedy akcja dobiegnie końca, Puszek podnosi się z gracją, a na jego pyszczku maluje się wyraźna ulga 'uff, to było naprawdę potrzebne'. I zaraz potem przechodzi do Wielkiego Zakopywania, jakby chciał przykryć nie tylko to, co zostawił, ale też całą duchową intensywność przeżycia. Wącha. Obraca się. Zagrzebuje. I znowu wącha. Jeszcze raz. Jeszcze dwa. Może dziesięć? 

  I kiedy myślę, że już wszystko skończone, on wyskakuje z kuwety jak katapultowany! To znak, że coś przykleiło mu się pod ogonem. Biega. Ucieka. Chowa się pod łóżkiem, pod stołem, pod ławą. A ja za nim z chusteczką w dłoni, jak pielęgniarka z oddziału ratunkowego. 

'Puszek! Pusio! Puszeczek! Stój, pomogę ci!' 

'Nie zbliżaj się! Bobek jest moją sprawą!' 

  I tak biegamy po mieszkaniu jak w slapstickowej komedii, aż wreszcie uda mi się go złapać, unieruchomić i usunąć wstydliwy problem. Puszek patrzy na mnie z wyrzutem 'czy ja cię prosiłem o pomoc?' 

  Po całym tym zamieszaniu, szalonej gonitwie i interwencji z chusteczką, Puszek siada na środku pokoju, jakby nic się nie stało. Nie ma bobka. Nie było pościgu. Wszelkie ślady usunięte. Nic się nie wydarzyło. Przyjmuje pozycję joggina i rozpoczyna toaletę. Powoli. Precyzyjnie. Rytualnie. Jakby oczyszczał nie tylko futro, ale i honor.


Czystość to stan umysłu.

/Puszek 🐾/


Puszkiem zapisane, lekko podane...

*zdjęcie własne;

wtorek, 18 listopada 2025

4. Bajka o Mirabelce i wspomnieniach

 

  Mirabelka rozsiadła się w wygodnym fotelu z lampką czerwonego wina w dłoni i pozwoliła popłynąć wspomnieniom. Myślała o tamtym wieczorze, o przyjęciu pełnym świateł i muzyki, na którym wszystko się zaczęło.

  Miała już dość mężczyzn, którzy całowali ją w rękę, jakby wciąż tkwili na salonach z poprzedniego stulecia. Westchnęła na wspomnienie, jak po każdym takim cmoku dyskretnie wycierała dłoń w serwetkę.

  To właśnie tam poznała Leona. Pachniał dobrymi perfumami i dymem z cygara. Zamiast całować jej dłoń, pochylił się i cicho zapytał:

-A gdzie chcesz być naprawdę pocałowana?

  Przypomniała sobie ekscytację, jaką wtedy poczuła. Grała muzyka, śmiech gości mieszał się z dźwiękiem stukających kieliszków...

-Zacznij od szyi, a zobaczymy, na ile ci pozwolę -odszepnęła.

  I tak zaczęła się ich opowieść. Nie od dłoni i kurtuazji lecz od momentu, w którym on odważył się złamać zasady.


Niektóre kobiety wolą pieprz od lukru.

/Puszek🐾 /


Puszkiem zapisane, pikantnie podane...

*ilustracja AI;

piątek, 14 listopada 2025

4. Z Puszkiem o podróżach: Lindos

 

  Do Lindos pojechaliśmy porannym autobusem ze stolicy wyspy- miasta Rodos. Droga wiła się wzdłuż wybrzeża, a kolejne zakręty odsłaniały coraz to nowe widoki na morze.

  Lindos, które ukazało się naszym oczom było skąpane w słońcu. Przylgnęło do wzgórza, jak mewa do skały. Białe domki lśniły niczym perły rozsypane na zboczu, a na szczycie jak strażnik wieków wznosił się Akropol

  Z każdej strony otaczał je błękit morza i nieba. Nawet cienie zdawały się mieć odcień lazuru.

  Lindos otworzyło się przed nami jak powieść. Wąskie uliczki prowadziły nas w górę między bielonymi domkami. 




  Na progach wylegiwały się koty, a z tawern ulatniał się zapach oliwy i świeżych ziół.

  Echo naszych kroków mieszało się ze stukiem oślich kopyt. Donkey taxi, jak nazywają je miejscowi, wożą turystów na Akropol, gdy słońce grzeje najmocniej.

  My szliśmy pieszo zatrzymując się, żeby patrzeć, żeby słuchać, żeby po prostu być.


  Po drodze wypiliśmy świeżo wyciśnięty sok pomarańczowy. Zimny i pełen słońca. Pachniał tak intensywnie, że wydawało się nam, że powietrze drży od cytrusów.

  Przy wejściu na Akropol naszą uwagę zwróciła naturalnej wielkości rzeźba okrętu wykuta w skale. Symbol starożytnej lindyjskiej potęgi morskiej i świadectwo dawnych żeglarzy, którzy stąd wyruszali w nieznane, ufając bogom i morzu.

  Akropol to bijące od tysiącleci i pełne historii serce Lindos. To duchowe centrum i miejsce, do którego prowadzą wszystkie ścieżki, i z którego wszystko wypływa.


   Kamienie rozgrzane słońcem, kolumny sięgające nieba...



  Tu, gdzie przed wiekami wznosiła się świątynia Ateny Lindyjskiej powietrze wciąż drży od modlitw, które dawno ucichły.



  Zamykaliśmy oczy i słuchaliśmy szumu morza zmieszanego z echem wieków. To sam Posejdon przypominał, że to co boskie, jest także ludzkie.

  Z Akropolu widać zatokę św. Pawła.

   Według legendy, gdy św. Paweł przypłynął na Rodos, żeby głosić Ewangelię, morze było tak wzburzone, że jego statek niemal się rozbił. By apostoł mógł znaleźć schronienie Bóg stworzył cichą, otuloną skałami, spokojną zatokę. 

  Miejscowi mówią, że ma ona kształt serca, gdyż Bóg ocalił tu człowieka z miłości.

Stoi w niej biała kapliczka, w której wiele zakochanych par ślubuje sobie wierność i miłość aż po grób.

  Z Lindos zabraliśmy nie pamiątki lecz stan ducha. Przekonanie, że szczęście to nie cel lecz moment, w którym człowiek nie myśli o niczym, tylko czuje wdzięczność. 

  Za wszystko.

Niektóre miejsca są jak mruczenie.

Trzeba tylko usiąść i posłuchać, jak bije ich serce.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;

poniedziałek, 10 listopada 2025

29. Opowieść o świątecznym pierniku

 

  Dziś nastawiłam piernik staropolski. Ten, który potrzebuje czasu by dojrzeć. Trochę... jak my wszyscy. W kuchni wciąż pachnie miodem. Prawdziwym i gęstym, który wylał się ze słoika jak płynne złoto. 

  W kamionkowej dzieży, starej jak wspomnienia zapisane w jej porowatej duszy, stopiłam masło, miód i brązowy cukier. 

  Dodałam przyprawy. Cynamon unosił się w powietrzu jak złoty brokat. Goździki i imbir rozpaliły zmysły. Kardamon wniósł nutę tajemnicy, a gwiaździsty anyż położył na wszystkim delikatny cień. Soda, by piernik nabrał oddechu. I szczypta soli dla równowagi. Bo nawet w słodyczy musi być odrobina prawdy. 

  Kiedy masa przestygła dosypałam mąkę, wbiłam jaja... Dorzuciłam ciepło domu, obietnicę świątecznych dni i zapach zimy. Mieszałam powoli drewnianą łyżką, a w miodowej masie wirowały aromaty. Ciasto zgęstniało i nabrało ciężaru. Wie, że jego czas dopiero nadejdzie.

  Dzieżę przykrytą lnianą ściereczką odstawiłam w chłód. Przez kolejne tygodnie piernik będzie dojrzewał w spokoju i w półmroku. A kiedy nadejdzie grudzień i świat znowu zacznie oddychać świętami, obudzę go zapachem powideł, czekolady i pierwszą nutą kolędy.

  Wtedy zrozumie, że święta są już blisko.


Czasem wystarczy odrobina miodu i mruczenia,

by świat znów stał się dobrym miejscem.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;

piątek, 7 listopada 2025

28. Opowieść o ametystowych włosach

 

  Dziś świat jest wyjątkowo piękny! Słońce uśmiecha się szeroko, powietrze pachnie dobrymi wieściami, a ja czuję w sercu lekkość i wdzięczność.

  Najnowsze wyniki badań przyniosły ulgę i nadzieję. Oczywiście kontynuuję leczenie podtrzymujące rytuksymabem. Nadal dbam o zdrowie i cieszę się każdym małym zwycięstwem.

  Postanowiłam uczcić ten dzień zmianą. Niewielką ale znaczącą. Ufarbowałam włosy na ametystowo! Ametyst to kolor z duszą. Trochę tajemniczy, trochę zmysłowy. Kojący i subtelny, a jednocześnie wyjątkowy. Jak zapach prowansalskiego ogrodu. Jak mgła o poranku nad wrzosowiskiem. To kolor uzdrowienia, harmonii i spokoju ducha. Symbol wewnętrznej siły i nadziei.

  Puszek mnie nie poznał. Przez moment patrzył jak na nieznajomą. Obwąchał mnie dokładnie, jak na domowego kontrolera przystało. Jego ciche mruczenie stawało się coraz głośniejsze i już po chwili czule ocierał się o moje nogi, dzieląc ze mną radość tego dnia.

  Radość, którą można nosić w sobie jak blask i wewnętrzną magię. Życie może być pełne koloru, lekkości i ciepła jeśli tylko zechcemy to zauważyć i przyjąć z wdzięcznością.


Każdy dzień może mieć ametystowy blask.

Wystarczy tylko otworzyć serce na radość i wdzięczność.

/Puszek 🐾/


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*ilustracja AI;

wtorek, 4 listopada 2025

27. Opowieść o spotkaniu z Misiem Generałem

 

  Szliśmy miarowym krokiem w stronę Zamku Kazimierzowskiego. Powietrze było  ciepłe, otulone złotym światłem popołudniowego, sierpniowego słońca. Kamienna ścieżka była jeszcze rozgrzana od całodziennego upału, a delikatny powiew wiatru niósł zapach trawy i ziemi.

  Nie sposób było go nie zauważyć. Stał na kamiennym murku, jakby czekał właśnie na nas. Niedźwiadek był odlany z brązu, ale miał w sobie coś ciepłego i żywego, a jego spojrzenie było tajemnicze i figlarne zarazem. Usiedliśmy obok niego, a on chociaż milczący, zdawał się gotowy opowiedzieć swoją historię.

  -Cóż za piękny dzień, prawda?- odezwał się ciepłym głosem, który przypominał szum liści.

  -Jestem Misiem Generałem, strażnikiem tego zamku i opiekunem przemyskich tajemnic. I chociaż zrodziłem się we współczesnych czasach, moja opowieść sięga odległych wieków. Uśmiechnęliśmy się i wsłuchaliśmy w jego słowa.

  -Dawno, dawno temu, kiedy ziemie te były jeszcze dzikie i nieskażone, w lasach wokół wzgórza, na którym stoi zamek, mieszkał potężny niedźwiedź. Jego futro lśniło w słońcu jak złote łany zbóż, a każdy krok rozbrzmiewał mocą ziemi. Był strażnikiem lasów i wzgórz, symbolem siły, odwagi i mądrości. Legenda głosi, że pewnego dnia książę Przemek, który władał tymi ziemiami, spotkał niedźwiedzia na wzgórzu. Zobaczył w nim nie wroga lecz przyjaciela oraz symbol ziemi, którą miał chronić, dlatego nie dobył na niego miecza i okazał mu szacunek. Od tamtej pory duch niedźwiedzia stał się opiekunem grodu, strzegąc go przed niebezpieczeństwami, a mieszkańcy Przemyśla podziwiali go tak bardzo, że umieścili jego podobiznę w herbie miasta na znak ochrony i rycerskiego męstwa. A ja teraz strzegę tego miejsca.

  Rozejrzeliśmy się dookoła. Drzewa szumiały jakby potakiwały, a rozgrzany kamienny mur zdawał się trzymać ciepło tej opowieści. Poczuliśmy, że to nie tylko historia. To przypomnienie, że w spokoju i ciszy tkwi największa siła.

  Wstaliśmy i ruszyliśmy przed siebie czując, że od teraz każdy nasz krok na tym wzgórzu będzie wędrówką między legendą, a rzeczywistością z Misiem Generałem jako cichym przewodnikiem.



Prawdziwą siłą nie jest ta,

którą pokazujesz światu,

lecz ta, którą nosisz w sobie.

/Puszek 🐾/


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;