czwartek, 31 lipca 2025

9. Opowieść o dniu z Mamą

 

  Czasem nie potrzeba niczego więcej. Ani dalekich podróży, ani wzniosłych planów, ani listy zadań do odhaczenia. Czasem wszystko co najważniejsze mieści się w jednym zwyczajnym dniu. Takim jak wczoraj. 

  Słońce od rana zaglądało przez kuchenne okno jak stary przyjaciel. Nie mogło się doczekać naszej porannej kawy, która przy kuchennym stole smakuje jak wspomnienie z dzieciństwa. Pachniało ciepłem i bezpieczeństwem, a spojrzenie Mamy było pełne czułości i troski. Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. Tak, jak rozmawia się tylko z Mamą. Byłyśmy razem. Zwyczajnie i najpiękniej. 

  Między jednym łykiem kawy, a drugim przygotowałyśmy sernik. Miał być cichym bohaterem dnia. Ale jak to bywa z bohaterami- nie zawsze trzymają się scenariusza. Trochę opadł, trochę popękał, trochę się przypiekł ale...był najlepszy na świecie bo smakował wspólnie spędzonym czasem. 

  Po południu naszą sceną stał się ogród. Spacerowałyśmy śmiejąc się z rzeczy małych i zupełnie niepotrzebnych. Może dlatego były takie ważne..? Kwiaty rozmawiały ze sobą szeptem wiatru, owady bzyczały jak chórki, a Cudek, Rudzik i Gracek dostojnie towarzyszyli naszym krokom. Każdy kot to odrębny wers poezji. Cudek, przysiadając przy różach powierzał im swoje tajemnice. Rudzik uganiał się za cieniem motyla z determinacją marzyciela, który wierzy, że cień da się złapać. A Gracek? Gracek leżał na ścieżce jak dekoracja ogrodu, patrząc na nas z wyrazem "a czemu to wy chodzicie skoro można leżeć?" 

  Siostra wróciła z pracy. Zmęczona ale z wiatrem we włosach i uśmiechem, który zna każdy zakamarek domu. Usiadłyśmy we trzy na tarasie pod daglezją, która szumiała jak opiekunka wspomnień. 

  Słońce chyliło się ku zachodowi ale zanim znikło, rozlało po naszym stole złote światło, ciepłe jak dłonie Mamy. 

Kawa parowała leniwie w filiżankach, a wino połyskiwało w kieliszkach jak płynne rubiny. I nawet nasz nieidealny sernik wyglądał niemal epicko w promieniach zachodu. Rozmawiałyśmy. A czasem milczałyśmy. Ale to milczenie nasycone było wspólnotą, spokojem i czułością. Powietrze pachniało igliwiem daglezji, ciastem, lekkim aromatem perfum i tym czymś, co tworzy się gdy dzień był dobry, a serce pełne. 

  W tamtej chwili nie czułam upływu czasu. Czułam tylko, że jestem dokładnie tam, gdzie powinnam.


Nie musisz być wszędzie.

Wystarczy, że jesteś tam, gdzie jesteś.

/Puszek 🐾/


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;

niedziela, 27 lipca 2025

8. Opowieść o czesaniu czyli skandynawski thriller

 

Opowieść oparta na faktach.

Kot nie ucierpiał, człowiek trochę, szczotka nie przeżyła.


  Kiedy spoglądam na Puszka nie mogę się nadziwić jego urodzie. Biały jak śnieg, dostojny jak duch północy z ogonem jak wachlarz królowej. Gdyby istniały wybiegi kociej mody byłby gwiazdą. Ale ta piękna sierść nie czesze się sama.

  Wiem, co zaraz się wydarzy ale i tak próbuję. Wyciągam szczotkę. Zaczynam szeptać coś uspokajającego jakbym chciała podejść dzikiego rysia w mroźnej syberyjskiej tajdze.

  Puszek nie ucieka. To byłoby zbyt proste. Siedzi i patrzy. Jak generał przed bitwą. W tym spojrzeniu mieści się wszystko: urażona duma, oburzenie, lekceważenie i gotowość do ataku. Podchodzę powoli. Jeden delikatny ruch. Dwa delikatne ruchy. I nagle...

  

  Moja ręka wędruje w okolice ogona i... Właśnie wtedy kończy się rozejm. Bo nie ma większej zniewagi dla Puszka niż próba czesania okolic podogonowych. To niemal świętokradztwo. I kara następuje natychmiast. Zęby. Pazury. Syki. Cienie walki tańczą na ścianach. Sierść frunie w powietrzu jak śnieg podczas zamieci. Moje ręce manewrują niczym ninja, jego łapy sieką jak shurikeny. Moje białe anielskie stworzenie zamienia się w śnieżnego demona i w furii przypomina miniaturowego wilkołaka.

  Ja- ranna, ale dzielna. On- rozczochrany, ale dumny. Na podłodze leżą kłaki, szczotka i kawałki mojej godności. Efekt? Dwa kołtuny mniej, trzy zadrapania więcej. Związek człowieka z kotem wystawiony na próbę.

  Gdy kurz po walce opada, Puszek siada na środku pokoju i... zaczyna toaletę. Z precyzją mistrza fryzjerstwa układa futro po swojemu jakby chciał powiedzieć: "popatrz, tak to się robi kobieto". A ja siedzę z rozwichrzonymi włosami, nowym zestawem zadrapań, kubkiem zimnej kawy i pytaniem: "dlaczego znowu w to weszłam?"

  Puszek nie patrzy w moją stronę. W jego mniemaniu sprawa została załatwiona. A po godzinie przychodzi, mruczy i łasi się tak, jakby nic się nie wydarzyło. I znowu jest moim słodkim, kochanym koteczkiem.



Ja nie jestem do czesania.

Ja jestem do podziwiania.

/Puszek 🐾/


Puszkiem pisane, błyskotliwie podane...

piątek, 25 lipca 2025

1. Z Puszkiem o książce: Julia Child, 'Moje życie we Francji'

 

  Są takie książki, które nie narzucają się tylko czekają cierpliwie, aż znajdziesz chwilę ciszy, by zajrzeć na ich stronice. 'Moje życie we Francji' Julii Child właśnie taka jest. Przyszła do mnie w dobrym momencie. Wtedy, gdy znów zapragnęłam poczuć pełen zachwytu smak codzienności.

  Julia była już w pełni dojrzałą kobietą, kiedy życie zaprosiło ją do tańca pełnego smaku, odkryć i odwagi. Nie była perfekcyjna, ale była prawdziwa. I to się czuje w każdej linijce. W każdym zdaniu. Miała upór, miała pasję, miała miłość do męża, do jedzenia, do świata. I właśnie z tych składników ugotowała swoje życie od nowa- na francuskiej ziemi, wśród zapachu czosnku, masła i lawendy.

  Ta opowieść nie jest typową biografią. To raczej list miłosny do gotowania, do Francji, do ludzi i do tego, co można jeszcze w sobie odkryć, gdy się nie poddajesz i pozwalasz sobie marzyć nawet po pięćdziesiątce.

  Czytałam i uśmiechałam się do siebie, bo w tych historiach było wszystko to, co tak cenię- codzienność uświęcona czułością, uważność na detale, prostota, która wcale nie jest prosta...

  Były też obrazy. Takie, które zostają pod powiekami. Paryż widziany z okna małej kuchni, targ z rybami pachnący morzem i świtem, długie kolacje przy świecach, gdzie jedzenie stawało się językiem miłości.

  I było jeszcze coś, co poruszyło mnie najmocniej- relacja Julii i Paula. Taka, o której nie pisze się często. Pełna szacunku, bliskości i wzajemnego wsparcia. Czuć było, że byli drużyną- taką, która nie potrzebuje fajerwerków, tylko wspólnego krojenia cebuli i kubka wina wieczorem.

  To książka dla tych, którzy lubią się zatrzymać. Dla tych, co szukają odwagi, by zacząć od nowa. I dla tych, co w gotowaniu widzą coś więcej niż przepis. Widzą rytuał, miłość, sztukę.

  Czytając widzimy tę iskrę w oku Julii, gdy opowiada, jak uczyła się gotować z francuskich książek kucharskich, nie rozumiejąc jeszcze połowy słów. A jednak się nie poddała. I to też było piękne. Ta jej uparta radość, dziecięca ciekawość i nieprzyzwoita wręcz wiara w smak.

  Zamknęłam książkę z uczuciem, że dostałam coś więcej niż historię. Dostałam przypomnienie, że życie nie musi być spektakularne, by było pełne. Wystarczy, że będzie smakować. Że będzie miało zapach masła na patelni, pierwszego łyku kawy, rozmowy przy stole. 

  I może o to właśnie chodzi. By żyć tak, jak Julia gotowała. Z miłością. Z pasją. Z duszą.

  Bon appétit!


To książka jak ciepłe masło na grzance:

delikatna, prawdziwa i pełna smaku życia.

/Puszek🐾 /


Puszkiem zapisane, lekko podane...

*zdjęcie własne;

poniedziałek, 21 lipca 2025

7. Opowieść o rytuksymabie

 

  Nie wiem czy rytuksymab kiedykolwiek spojrzał w lustro. Ale gdyby potrafił przeczytać swoje imię, pewnie by się zdziwił, bo ja nazywam go inaczej.

  Mówię na niego ŻYCIE. Bo właśnie to ma dla mnie robić-podtrzymywać mnie przy życiu. Co dwa miesiące siadam w wygodnym fotelu Dziennego Oddziału Leczenia Chorób Hematologicznych i pozwalam mu płynąć moimi żyłami. I dzisiaj właśnie jest ten dzień. 

  Piszę do Was, a rytuksymab powoli miesza się z moją krwią. Spędzę tu około 6 godzin. W miejscu, które- choć może brzmi groźnie- stało się dla mnie oswojoną przestrzenią. Opiekę mam tu troskliwą i profesjonalną. Pielęgniarki są jak czułe latarnie morskie, a lekarze jak sternicy, którzy wiedzą kiedy zwolnić, a kiedy dodać mocy.

  Zadziwiające jak ten czas, który mógłby być pustką, wypełnia się ludźmi. Zawarłam tu znajomości, a nawet przyjaźnie. Gadamy o wszystkim- o lekach, o wakacjach, pogodzie i życiu. Wymieniamy się doświadczeniami, wspieramy, żartujemy, a nawet śmiejemy się w tym naszym Kręgu Niepochłoniętych. A kiedy trzeba- milczymy. To też jest lekarstwo.

  Skutki uboczne zaczną dokuczać po kilku dniach. Bóle w miejscu guza, bóle kręgosłupa, stawów i mięśni, bóle zębów. Potem miną i pojawią się inne, na które już nie zwracam uwagi.

  Nie będę udawać, że nagle wszystko zmieniło się na lepsze. Ale coś się zmieniło naprawdę. Mam w sobie więcej uważności. Więcej cierpliwości i wyrozumiałości. I ogromną czułość dla codzienności. Świat już nie musi się popisywać. Wystarczy, że rano wstaje słońce, a Puszek wskakuje mi na kolana jak biały cień, który wie kiedy być blisko.

  Czasem czuję lęk i mam dość ale pamiętam, że nawet jeśli nie wiem dokąd zmierzam, to jestem w drodze. A to jest dowód, że jeszcze tu jestem. Jeszcze sięgam po kawę. Jeszcze śmieję się chociaż czasem przez łzy. Jeszcze marzę. 

  Jeszcze trwam...


Pamiętaj, że najskuteczniejsze lekarstwo, to obecność.

Nawet jeśli to tylko biały ogon i mruczenie pod kołdrą.

/Puszek 🐾/


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcie własne;

piątek, 18 lipca 2025

1. Bajka o Mirabelce i zupie, która rozpala

 

  Nie tak daleko, jak by się chciało i nie tak dawno, żeby zapomnieć jak smakuje dobry flirt mieszkała Mirabelka. Nie była księżniczką i nie miała zamku. Ale miała małą kuchnię, która była jak wszechświat pachnący kawą, z oddechem grzechu i kawałkiem cynamonu na podłodze oraz... bardzo dobrze zaopatrzoną wyobraźnię.

  W dzień gotowała zupy, które leczyły serca. W nocy marzenia, które przyprawiały o dreszcze. I chociaż jej rosół potrafił postawić na nogi nawet najbardziej złamane dusze, to sama Mirabelka od dawna nie czuła iskierki. Ani pod pokrywką, ani pod skórą.

  Pewnego dnia, gdy świat pachniał koperkiem i nieodpisaną wiadomością, do jej drzwi zapukał On. Miał trzydniowy zarost, koszulę z rozpiętym guzikiem i spojrzenie, które wślizgiwało się pod skórę jak ciepłe masło w bułkę. Miał na imię Leon.

-Podobno gotujesz zupę, po której człowiekowi wraca chęć na... wszystko? Mirabelka uniosła brew.

-Tylko jeśli masz na myśli wszystko, co niegrzeczne.

  Leon usiadł, a ona wrzuciła do garnka seler, pietruszkę, marchewkę i coś, czego nie da się kupić na żadnym targu- niedopowiedzenie. Podczas gdy zupa bulgotała, a zapach pieprzu i czosnku otulał kuchnię jak obietnica, płynęła rozmowa. Najpierw o winie. Potem o życiu. W końcu o miejscach na ciele, które pieprz lubi najbardziej.

  Leon wolno oblizał łyżkę. Mirabelka upuściła serwetkę. A potem wszystko potoczyło się jak w dobrej bajce. Albo jak w bardzo złym romansie, który wcale nie jest do końca zły. Zupa została na kuchence. A w kuchni unosił się już zupełnie inny zapach.

-To była najlepsza zupa w moim życiu- powiedział rano Leon. Mirabelka tylko się uśmiechnęła i podała mu pudełko z porcją na wynos.

-Uważaj. Jest bardzo pikantna.


Nie każda bajka kończy się ślubem.

Ale są takie, które kończą się dwa razy

i za każdym razem z przyjemnością.

/Puszek 🐾/


Puszkiem pisane, pikantnie podane...

*ilustracja AI;

niedziela, 13 lipca 2025

6. Opowieść o Domowym Szepcie

 

  Zabiorę Was dzisiaj do kuchni, w której zamiast przepisów piszą się zaklęcia, a zwykły słoik może stać się kapsułą wspomnień. 

  Tak narodził się Domowy Szept. Z potrzeby serca, z ciszy i wspomnień, z zapachu lasu w lipcu. Nie nalewka lecz czar. Nie trunek lecz historia zamknięta w bursztynowej kropli. Domowy talizman. Eliksir dobroci i czułości.

  Trzydzieści orzechów włoskich, jeszcze zielonych, miękkich i nieśmiałych. Trzydzieści jak... trzydzieści dni na przemian słonecznych i pochmurnych. Jak trzydzieści życzeń i szeptów w letni wieczór. Orzechy, których wnętrze przypominało jeszcze mleczny sen podzieliłam na ćwiartki i wrzuciłam do słoja, a wraz z nimi garść intencji, odrobinę czaru oraz okruchy wspomnień o dzieciństwie, o babcinym kredensie, o spaniu na sianie, o tacie... I dorzuciłam do nich przyprawy- niby codzienne, a jednak magiczne:

-kilka goździków, jak drobne serca na patyczkach z myślą o czułości;

-kawałek cynamonu, pachnący ciepłem dłoni i wspomnieniem zimy, która przyjdzie;

-kilka ziaren ziela angielskiego jak maleńkie księżyce, które niosą spokój w środku nocy; 

-kawałek cytrynowej skórki dla jasności, która zawsze powraca, choćby zza najciemniejszej chmury;

  Zalałam wszystko tym, co łączy- spirytusem i wodą, duchem i łagodnością, siłą i miękkością. Proporcje nie były przypadkowe- miały spotkać się pośrodku, jak dwoje ludzi, którzy się odnaleźli.

  Zanim zamknęłam słój, pochyliłam się nad nim jak nad listem do siebie i szeptem wypowiedziałam zaklęcie:

w blasku słońca i cienia liści, 

niech ta nalewka duszę oczyści,

orzech zielony, cynamon z daleka,

niech dobro w sercu na zawsze czeka.

kropla cytryny na radość i świeżość,

goździk na miłość i myśli serdeczność,

niech z czasem dojrzewa, 

niech moc w niej się skrywa,

dla zdrowia, spokoju niech będzie prawdziwa.

  Słój został zapieczętowany niczym szkatułka z zaczarowanym światłem i odstawiony w cień. W miejsce, w którym dojrzewają sny i miękną wspomnienia.

  Czterdzieści dni-to nie czas, to rytuał ciszy i przejścia między tym, co było, a tym co ma nadejść. Tu nie trzeba wiele. Jedynie codziennego, czułego poruszenia. Delikatnego potrząśnięcia, jakbym budziła kogoś do życia. Słoik tańczy w dłoniach, a ja...myślę coś dobrego. Podaję w myślach herbatę komuś, kogo już nie ma. Uśmiecham się do siebie sprzed lat. Przytulam wspomnienie, które zbyt długo czekało za drzwiami... Słoik wszystko zapamięta.

  A po czterdziestu dniach, gdy przemówi już wszystkimi szeptami przyjdzie chwila oddzielenia. Przecedzę esencję przez gazę jakbym przelewała przez nią pamięć. Zostaną w niej dni i noce, myśli i życzenia, które dojrzewały w ciszy. Dodam miód. Nie według przepisu lecz według serca. Tyle, ile brakowało w ostatnich rozmowach, w spojrzeniach, w myślach zbyt surowych wobec siebie.

  I znowu czas oczekiwania. Nie kalendarzowy, tylko ten, który zna dusza. Bo nalewka uczy cierpliwości i pokory, że nie wszystko można mieć od razu. I uczy czułości, tej najważniejszej -do samej siebie.

  A gdy jesień zawiśnie na drzewach, pewnego wieczoru, w którym chłód wsunie się w kąty, liście zatańczą na wietrze, a deszcz spłynie po szybach... Może przy świecach, może przy opowieści, może przy starej piosence, a na pewno z mruczeniem Puszka u stóp, przyjdzie czas na Domowy Szept w kieliszku. 

  Kropla za tych, co byli. Kropla za tych, co są. I jedna za mnie.

  

Nie wszystko musi dziać się od razu.

Czasem najlepiej dojrzewa to, 

co zostawimy w spokoju.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcie własne;

wtorek, 8 lipca 2025

5. Opowieść o miłości zamkniętej na kłódkę

 

  Miasto oddychało słońcem, które rozlało się na dachy kamienic jak miód na świeżo upieczoną chałkę. W powietrzu unosiła się woń kurzu, rozgrzanego bruku i nadziei na lody bakaliowe. Szliśmy przed siebie bez pośpiechu, bez planu, bez mapy... Z sercami otwartymi i gotowymi na przeciąg niespodzianek.

  Kroki zaprowadziły nas nad Wisłę. Tam, gdzie woda niesie opowieści, a wiatr ma w sobie coś z poety. I właśnie tam, na tle błękitu i szumu rzeki spotkaliśmy...smoka. Nie ziejącego ogniem, nie ryczącego, nie groźnego, lecz... zamyślonego. Z wyrazem pyska jakby słuchał piosenek Edith Piaf i rozważał sens życia, a na barkach niósł coś więcej, niż własną historię.

  Smok Romantyk. Ugina się pod ciężarem kłódek- małych dowodów wiary w to, że miłość może trwać po wsze czasy. Każda z nich jest jak szept. Jedno "na zawsze" wypowiedziane z nadzieją, że tak właśnie będzie. Zakochani powierzyli je jego opiece, wierząc, że ich nie zdradzi, nie zapomni. Że będzie strażnikiem ich uczuć. I może dlatego wygląda jak postać z listu miłosnego, pisanego piórem maczanym w uczuciach na kremowym papierze, pachnącym różami i... niedopowiedzeniem? Z melancholią w spojrzeniu. Z brzuchem wspartym o ziemię i głową, która słyszy więcej niż mówi.

   Pochyliłam się by zrobić mu zdjęcie. I wtedy usłyszałam jego szept: "miłość to nie zianie ogniem. to ciche tkanie nici między sercem, a sercem". W tamtym momencie zawiązaliśmy pakt. On pozwoli mi usłyszeć to, co niewidoczne. A ja opowiem jego historię. Nie wielką epopeję, ale tę codzienną, pachnącą miastem, latem i miłością.



Miłość to nie tylko mruczenie na kolanach.

Czasem to też drapanie w drzwi.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcie własne;

czwartek, 3 lipca 2025

4. Opowieść o ataku papierowego potwora

 

Opowieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami.

Puszek nie ucierpiał, przeciwnik nie przeżył.


  To był jeden z pierwszych dni Puszka w naszym domu. Jeszcze nie znał wszystkich kątów, zapachów i odgłosów. Jego białe łapki ostrożnie badały chłodne płytki, a cytrynowe oczy szeroko otwierały się na każdy zakamarek nowego królestwa. Nie wiedzieliśmy jeszcze, kim tak naprawdę jest ten koci maluch. Myśleliśmy o nim: puchata kula miłości. Tymczasem szybko okazało się, że zamieszkał z nami bezwzględny zabójca i oddany obrońca.

  Tamtego pamiętnego poranka wszystko wydawało się zwyczajne. Było cicho i spokojnie tak, jak to bywa między leniwymi krokami świątecznych dni, a pierwszym oddechem nowego roku. W mieszkaniu unosiła się atmosfera ciepła i bliskości, która wkradła się nawet do łazienki. Płytki błyszczały, ręczniki wisiały na swoim miejscu, nawet mydelniczka się uśmiechała, jak to miała w zwyczaju. A jednak...coś było nie tak.

  Nie wiem jak to się zaczęło. Być może papier toaletowy poruszył się pierwszy. Może wydał ten charakterystyczny szelest, który tylko kocie uszy potrafią usłyszeć. Puszek, młody i ciekawski natychmiast poszedł zbadać teren. Jedno spojrzenie. I drugie. Papier niemal bezgłośnie sunął w stronę podłogi z zamiarem opanowania całej przestrzeni. Najwyraźniej chciał owinąć Puszka w kokon, oplątać łapki i zaczaić się na ogon! Puszek był mały i nie do końca świadomy swojej wielkości. Był kotem, który dopiero uczył się świata ale już wiedział, że są rzeczy, którym nie wolno odpuszczać.

  Uderzył kilka razy ogonkiem o płytki i rzucił się na rozwijające się zagrożenie! Pazury w ruch. Uderzenie z prawej. Szarpnięcie z lewej. Skoki jak z filmu akcji. Salto i boksowanie tylnymi łapami. Zwinna turlanka w stronę drzwi i powrót żeby dokończyć mordu, zatapiając kły w przeciwniku. A w tle dramatyczna muzyka, która oczywiście brzmiała tylko w jego łebku ale uwierzcie, była epicka.

  Papier nie miał szans. Rozszarpany na strzępy, porozrzucany po kątach jak konfetti po krótkiej karierze łazienkowego zaborcy. Puszek zakończył walkę z zadyszką. Położył się pośrodku zniszczenia z miną mówiącą: "nie dziękujcie, w końcu od tego tu jestem" i z powagą wojownika...polizał łapkę. A potem...zasnął. Wśród białego pobojowiska, otulony chmurką własnego zwycięstwa.

  Nie wiemy czy wtedy Puszek poczuł się już całkiem u siebie. Ale po tej bitwie nie mieliśmy wątpliwości- łazienka należała do niego. I nikt nie odważył się z tym dyskutować.


Nie pytajcie, co się stało z papierem.

Zapytajcie, jak w ogóle odważył się zaatakować.

/Puszek 🐾/


Puszkiem pisane, błyskotliwie podane...

*zdjęcie własne;