wtorek, 2 września 2025

14. Opowieść o Cudku, Gracku i Rudku

 

  Zdarza się czasem, że w życiu pojawiają się istoty, które wcale nie miały zostać 'na zawsze', a zostają. Albo takie, których miało nie być wcale, ale przychodzą z uporem, jakby miały mapę prosto do naszego serca.

  Tak właśnie było z nimi – Cudkiem, Grackiem i Rudkiem. Trzej 'panowie', każdy z innej opowieści, a jednak stworzyli wspólną historię, którą trzeba opowiedzieć. Nie są moi, a jednak w pewien sposób są. Bo jeśli kocha się czyjeś koty tak, jakby były własne, to przecież one też zaczynają rozpoznawać nasz głos, zapach, obecność.

  Cudek, Gracjan i Rudek- trzej bohaterowie z innej bajki, ale sercem bardzo bliscy. A każdy z nich to odrębny wers poezji.

  Cudek jest po prostu... cudny. Czarny z białymi wstawkami, elegancki jak pingwinek w smokingu. Łagodny, jak list pisany po cichu. Nie narzuca się, ale przypomina, że życie można smakować powoli, z godnością i szacunkiem do własnych granic. 

  Najczęściej wybiera miejsca, z których wszystko widać. Lubi siedzieć na parapecie i wyglądać tak, jakby coś wiedział. Może wie o nas więcej, niż my sami? Ma coś z filozofia i kabareciarza. Potrafi spojrzeć tak, że nie wiadomo... śmiać się czy zastanawiać nad sensem istnienia. 

  Czasem w środku nocy zdarza mu się rozmawiać z duchami lub wygłaszać na cały dom swoje przemyślenia w języku tak bardzo kocim, że domownicy budzą się ze snu.

  Gracjan, zwany Grackiem jest bury i majestatyczny. Chodzi z gracją tancerza, jakby grała za nim niewidzialna orkiestra, a każdy krok jest częścią choreografii. Ma w sobie dostojeństwo, które nie potrzebuje fajerwerków. Wystarczy, że spojrzy i już wiadomo, kto tu rządzi. 

  Uwielbia dramatyczne wejścia. Na przykład pojawia się nagle na stole w czasie kolacji, patrzy wymownie i...  zeskakuje. Teatralny po czubek ogona. Ale niech tylko na sofie pojawi się miękki pled, zjawia się w trzy sekundy, składa łapki pod łebkiem i udaje, że go nie ma. Tylko ten mruk, głośny jak rozgrzany samowar go zdradza. Cichy książę kociego świata. 

  To on nauczył mnie, że nie trzeba dużo mówić, by być obecnym. I że głaskanie w rytmie kociego mruczenia działa lepiej niż medytacja.

  Rudek to jest zjawisko. Jakby zachód słońca uciekł z nieba i, nie wiedząc czy chce być ogniem czy pomarańczą, zamieszkał na kanapie. Dziki w sercu, łagodny z wyboru. Kocha po swojemu, bez kompromisów. 

  Kiedy znika wiadomo, że zbiera przygody. Wraca z wielką historią w oczach, której nigdy nam nie opowiedział, a my i tak wiemy, że była ważna. Zostawia na poduszce nie tylko złoty brokat, ale i coś, co pachnie trawą, wiatrem i sekretem. 

  Ma swój ogródkowy rytuał. Każdego ranka patroluje teren, sprawdza czy wszystko jest na miejscu i wraca dumny niczym lis, który właśnie wygrał wybory. Jeśli akurat nie śpi, to znaczy, że coś knuje. I zwykle knuje skutecznie.

  Tak przedstawiają się trzej koci muszkieterowie mojej Siostry. Każdy inny ale razem tworzą symfonię obecności, której nie można zignorować. Wystarczy być, słuchać ich mruczenia i obserwować świat z kociego punku widzenia. I wtedy czas rozciąga się, jak grzbiet Gracjana po drzemce.

  Czasem myślę, że gdyby umiały pisać pamiętniki, ich wersja tej opowieści byłaby zupełnie inna. Ale jedno wiem na pewno. W moim sercu ta trójka ma swoją specjalną półkę.

  Pojawiły się w różnym czasie i z przeszłością, która pozostanie tajemnicą, ale łączy je coś więcej niż geny i wspólna kuweta.

  Łączy je magia kociej obecności.


Rodzina to nie tylko ci, z którymi dzielisz kanapę.

Ale też ci, których rozpoznaje twoje serce. Mrrr...

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;

sobota, 30 sierpnia 2025

1. Z Puszkiem o podróżach: Symi

 

  Wypłynęliśmy z portu w Rodos o poranku. 

  Morze budziło się powoli, ale wiatr już od dawna nie spał. Był chłodny, wścibski i dość nieuprzejmy jak na gościa z południa. Owinęłam się szczelniej szalikiem. Ale w tym chłodzie było też coś dobrego. Uczucie, że coś się właśnie zaczyna...

  Po drodze mijaliśmy małe wysepki. Niektóre należały już do Turcji. A gdzieś tam, na tej granicznej linii pomiędzy geograficznym 'tu', a emocjonalnym 'tam', zawieszone były białe domki i cisza.

  Zanim dopłynęliśmy do Symi, zatrzymaliśmy się w Panormitis przy sanktuarium Archanioła Michała.

  Zeszłam na ląd trochę zmarznięta, trochę ciekawa. Zauważyłam, że niektórzy pasażerowie mają ze sobą miotły. Takie, którymi można zamieść podwórze lub wymieść... złe duchy. Jak się później dowiedziałam, to stary zwyczaj. Ofiarowuje się je Archaniołowi, który 'wymiata zło' z życia. Taka forma modlitwy bez słów, szumiąca miotłami.

  Niedługo potem dopłynęliśmy do Symi. Symi nie wita. Symi zapiera dech. Domy jak cukierki w kolorowych papierkach rozsypane na zboczu, jakby ktoś przez nieuwagę wysypał je z pudełka. Każdy inny, a jednak wszystkie razem tworzyły harmonię, w której nie można się było nie zakochać. Ochra, błękit, mleczna biel, złamany róż, cytrynowy, żółty... Tu lazur, tam brzoskwinia. Wszystko odbite w lustrze morza, które wyglądało, jakby samo chciało być częścią miasta. A morze spokojne i lśniące było dumne z tego pejzażu.

  Gdy wpływaliśmy do portu Gialos, zegar właśnie wybijał równą godzinę. Nie pamiętam którą, ale pamiętam ten dźwięk. Donośny i dźwięczny. Takie... bum-bum!, które witało nas w Symi. A to powitanie pachniało słońcem i morską solą.

  Wspięliśmy się na Kalistratę. To nie były tylko schody. To była droga. Kręta, pnąca się, kamienna, naga od cienia, a jednak pełna życia. Po drodze spotykaliśmy doniczki z kwiatami, pranie na sznurach, koty drzemiące na gzymsach i zapachy ulatniające się z uchylonych kuchennych okien. Niektóre schodki były wyślizgane, jakby Symi mówiła 'dużo już widziałam'. A z góry widok... Taki, że chcieliśmy tylko stać i nie mówić nic.

  Wróciliśmy do portu. Czuliśmy się, jakbyśmy trafili do scenografii z filmu, ale nikt nas nie wyganiał. Spacerowaliśmy, patrzyliśmy, słuchaliśmy... Z zapachem morza i ryb mieszał się aromat kawy i ziół, a każdy zaułek miał coś do powiedzenia. Trzeba było tylko słuchać i mieć czas.

  W portowej tawernie z drewnianymi stolikami, niebieskimi krzesłami, wąsatym kelnerem i oczywiście kotami- bo Symi ma swoje koty jak każda grecka wyspa- zjedliśmy lunch. Sałatkę grecką z dużymi kawałkami pomidora, pachnącego słońcem, oliwkami, plastrami czerwonej cebuli i kawałkiem fety tak białej, że można by nią pisać wiersze. Do tego chrupiący chleb maczany w oliwie i... piwo. Zimne i perliste jak nadmorski cień. W tamtej chwili było najlepsze na świecie.

  Wróciliśmy z Symi z czymś więcej niż tylko zdjęciami. Wróciliśmy z ciszą, która gra w nas do dzisiaj. Z kolorami, które nie bledną. Z miejscem, które ma w nas dom. Bo Symi zostaje z człowiekiem. W kolorze. W ciszy. W zapachu. 

  I w tym, że potem nawet w środku szarego dnia, wystarczy zamknąć oczy i już się wie: tam jest takie miejsce...


Są miejsca, które zostawiają ślady w duszy.

I takie, które zostawiają sierść w sercu.

/Puszek🐾 /


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcia własne;

wtorek, 26 sierpnia 2025

13. Opowieść o słodkich chwilach wartych każdej kalorii

 

  Są takie dni, które nie mają nic wspólnego z codziennością. Dni utkane z zapachu kawy, śmiechu rozlewającego się jak ciepła czekolada i spojrzeń, w których mieszka wspólna przeszłość.

  Wczoraj był właśnie taki dzień. Dzień jak deser dla duszy. Pachniało obietnicą rozmowy, przytulenia w słowach, bycia wysłuchaną do końca. Bo kiedy spotykają się Siostry, świat za szybą przestaje się śpieszyć, a stół staje się wyspą, na której nie ma nic do zrobienia. Wystarczy tylko być.

  Zaczęło się jak zawsze od kawy, gorącej i słodkiej jak poranek. Towarzyszyło jej tiramisu niczym wspomnienie wakacji i miękkie jak objęcia Włoch. I beza- delikatna i słodka, jak niektóre z dawnych historii, przypominająca jak kruche bywają nasze dni. A na zakończenie lody, śmiejące się z łyżeczki jakby znały nasze sekrety, które rozpuściły wszystkie napięcia, zostawiając spokój i spojrzenia bez słów.

  Rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym. O marzeniach, które się zmieniają, ale nie znikają. O miłości, która nie potrzebuje definicji. O codzienności, którą potrafimy przemienić w święto, gdy jesteśmy razem.

  To była uczta. Nie dla ciała, lecz dla serca. Czułam, jak każda minuta osiada we mnie niczym słodki pył. I choć czasem życie serwuje nam gorzkie dania, dziś wszystko było inne. Dziś było słodko. Ciepło. Prawdziwie.

  Nie wiem, czy to kalorie, czy siostrzana magia tak mnie rozgrzała. Wiem jedno- to była chwila, którą warto zapamiętać. 

  Każdy uśmiech. Każdy kęs. Każde 'pamiętasz?'.


Chwile z tymi, których kochacie,

to najlepszy deser świata. I nie tuczą.

/Puszek 🐾/


Wypowiedziane szeptem, zapisane puszkiem...

*zdjęcie własne;